Kroję kawałek ciasta i podaję tacie.
Dzisiaj drożdżowe, a od drożdżowego robi mi się nastrojowo. Mam do drożdży nabożny stosunek, chodzę przy nich na palcach. Pobudza moją wyobraźnię to, że są żywe, być może zdolne do uczuć – dopowiadam sobie.
Stoję przy blacie między kuchnią i pokojem. Ciasto drożdżowe przed chwilą wyciągnięte z pieca kroję ostrożnie i kładę na talerzyk. Tata siedzi przy stole w pokoju, na tyle blisko, że nie muszę robić nawet kroku w jego stronę. Odwracam się i sięgam.
Andrzej, nauczyciel medytacji, mówi do nas na każdym spotkaniu: życzcie sobie dobrze, jakimkolwiek słowem. Zwykle powtarzam za wszystkimi, żebym była zdrowa, żebym była wolna, żebym była spokojna. Ale dziś zamykam oczy i widzę tę dłoń z talerzykiem.
Wszystko, czego mogłabym sobie życzyć jest w tym obrazku. Żebyśmy mieli masło, mąkę i cukier. Żeby nasze ciała były zdrowe i starczało nam siły na zagniecenie ciasta. Żeby w naszych domach było ciepło, wystarczająco ciepło, by drożdże spokojnie rosły. Żebyśmy mieli domy.
Żeby życie nie kazało nam zapominać o deserze, żeby zawsze był czas, humor, smak na to “coś więcej”.
Żeby ktoś bliski – na odległość dłoni z talerzykiem.
fot. Nick Amoskato 'Candles” via Flickr