Bądźmy szczerzy: zazwyczaj jednak wiesz.
Oczywiście, w trakcie a nawet jeszcze długo po tym opowiadasz przyjaciółkom płaczliwym głosem, że „jak to się mogło stać” i że „co ty takiego zrobiłaś”. Ale w głębi serca, na koniec dnia, przyznasz stojąc przed lustrem podczas mycia zębów, że w sumie, to wiedziałaś od samego początku.
Jeśli jesteś czujna, usłyszysz to już w dźwięku jego imienia. Powtarzasz sobie w myślach to nowo poznane nazwisko i już wiesz, czy chciałabyś tym słowem sygnować zwolnienia z wuefu swojej najstarszej córki, która nie chce się pocić w szkole. Twoje oczytane koleżanki będą Ci radzić, żebyś przestała traktować każdego spotkanego mężczyznę jak przyszłego męża, ale Ty i ja dobrze wiemy, że ta wskazówka znaczy dla Ciebie tyle co: „nie oddychaj”.
Dlaczego, kiedy myślę: „związek”, zaczyna mnie boleć głowa, garbię się, jakbym chciała osłonić ciało przed niespodziewanym ciosem? Dlaczego życie w parze kojarzy mi się z kagańcem, którego nie pozwala sobie założyć nawet mój potulny pies, kiedy jedziemy pociągiem? Dlaczego, kiedy jestem sama, piszę ładniejsze zwrotki? Dlaczego im bliżej podchodzisz, tym ciszej mówię?
W pierwszej chwili myślałam, że to, co czuję, to spokój. Że na tym to właśnie polega, że trzeba get old and get fat together. Tylko, że w tym całym zamieszaniu zapomniałam o tym, że dobrze byłoby też być happy. I że: „to nie takie proste” jest raczej słabą odpowiedzią, kiedy ktoś cię pyta, czy jesteś z nim szczęśliwa.
Jakieś dziesięć lat temu chciałam się osobiście przekonać, na czym polega problem z twórczością Paulo Coelho. Znajomy polecił mi przeczytać Alchemika, bo „da się wytrzymać, jeśli potraktujesz to jako baśń”. Przeczytałam i zapomniałam. Wszystko poza jednym zdaniem. Że miłość, o ile jest prawdziwa, nie stoi nigdy na drodze do indywidualnego spełnienia.
Za którymś razem w końcu się udaje. Za którymś razem ze zdziwieniem przyjmujesz fakt, że ktoś cię w ogóle nie wkurza i że ten stan trwa już kilka tygodni. Za którymś razem odpuszczasz szerokim gestem wszystkie winy demonom przeszłości, bo i tak nie pokazałabyś się żadnemu z nich w piżamie. Za którymś razem okazuje się, że twoja ładowarka pasuje do jego laptopa.
Za którymś razem w końcu budzisz się rano i koronujesz siebie samą na królową związków, która posiadła już wszystkie sekrety. Czujesz spoczywającą na twoich barkach misję: uświadomić świat. Wyjść na ulice i krzyczeć, że warto poczekać i że można mieć w brzuchu motyle zamiast larw. Że rzeczy ostatecznie lądują na swoim miejscu i że każdemu to się powinno należeć.
Nie wiem, czy to jest jakaś większa zasada, ale czegoś trzeba się trzymać. W końcu nie mamy żadnych wyczerpujących dowodów na to, że jutro rano znowu wstanie dzień. A jednak nastawię swój budzik na siódmą.
Nie muszę wiedzieć, czym jest miłość
Wystarczy mi, że znam smak kanapki jedzonej na pół
Że mogę mówić: zaraz będę, do zobaczenia na miejscu
Że muszę pisać, gdy dotrę do domu
I że mamy plany na wieczór.
~ K.