fbpx

Wszystko przez to, że źle zaczynam. Nie potrafię dobrze zacząć weekendu. Wiem tak ogólnie, że nie potrafię, ale ciągle jeszcze nie namierzyłam tego punktu krytycznego, tego momentu w tygodniu, który decyduje o tym, że właśnie źle zaczęłam weekend. Czasami myślę, że to dlatego, że w czwartek po południu nie ugotowałam obiadu na dwa dni. Gdybym ugotowała obiad na dwa dni już w czwartek, nie musiałabym wstępować głodna do Carrefour Express w drodze z piątkowego wykładu o kinie dokumentalnym do domu. Gdybym wróciła z wykładu prosto do domu, odgrzała obiad, który przygotowałam roztropnie już w czwartek, nie musiałabym niecierpliwie jeść na obiad kanapek z chlebem pakowanym w takie plastikowe prostokątne paczki. Zawsze kiedy jem na obiad kanapki z chleba pakowanego w gotowe kromki do tych paczek, czuję się jak oferma. Oferma to osoba pomiędzy dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia, która na obiad je kanapki – to jest obowiązująca definicja, możecie sprawdzić w słowniku wyrazów obcych.

Po tych kanapkach na obiad mój wagonik jedzie już w dół zupełnie sam, nie muszę mu w tym pomagać. Czuję się już jak oferma i jestem gotowa na więcej. Skoro spieprzyłam sprawę z obiadem, nie mam już nic do stracenia. Skoro jestem słownikową ofermą, to mogę równie dobrze być osobą, która przez pięć godzin pod rząd ogląda stare odcinki M jak miłość, no bo w sumie to czemu nie. Nie sprawia mi to nawet jakiejś strasznej frajdy to całe oglądanie. Po prostu tak sobie wymyśliłam, że teraz będę taką osobą, co ogląda przez pół piątku stare odcinki M jak miłość.

Przestaję oglądać, kiedy oczy same zaczynają mi się zamykać. Zazwyczaj jest to już środek nocy. Sięgam po telefon i włączam songs to sing in the shower. Nucę, że she’ll make you take your clothes off and go dancing in the rain i czekam, aż strumień wody zrobi się bardzo bardzo ciepły. Resztkami sił myję zęby i zakładam szynę korekcyjną na noc. Bam, jestem już w łóżku. Zamykam oczy i jest mi bardzo przykro. Czuję się tak, jakbym patrzyła z boku na siebie samą w tym smutnym rozmemłaniu. Oj, dziewczyno, co z ciebie wyrośnie. Jest mi siebie żal i trochę chce mi się płakać. Zasypiam, myśląc o domu dziadków i tym, jak to będzie z tym weselem w czerwcu.

Budzę się za późno. W mojej czaszce coś jakby rąbie. Czuję suchość na ustach, których nie chciało mi się wczoraj posmarować pomadką. Cera na policzkach jest ściągnięta i jakby o dziesięć lat bardziej zrezygnowana. Próbuję myśleć, że najwyraźniej tak musi wyglądać młodość, ale nie wierzę temu głosowi w mojej głowie i chętniej jednak przyznam się przed sobą, że nie jestem dobra w robieniu sobót z piątków.

Parzę kawę i myślę o tym, jak dobrze byłoby zaparzyć ją dla kogoś innego niż ja sama. Zapalam w mieszkaniu papierosa, celebrując swoją wszechstronną wolność i mi nie smakuje. Zdejmuję górę od piżamy, zakładam stanik i resztę dnia spędzam ubrana tylko w niego i spodnie od piżamy, bo na więcej schludności nie starcza mi dzisiaj ochoty. Około południa po raz pierwszy myślę o tym, czy do niego dzisiaj napisać. To jest jednostronna bezpieczna gra. Poziom trudności gdzieś na wysokości wzrostu przeciętnego trzylatka. Jeśli napiszę, on odpisze. Ale jeśli się w ogóle nie odezwę, nikt tej ciszy nie dostrzeże. To trochę dziwne, te rozmowy „na boku”. Rozmowy pełne uprzejmości, które nic nigdy nie zmienią. Ile razy słyszałam od koleżanek: „ach, żeby on sobie tylko czegoś nie pomyślał”. A teraz modlę się, spłukując tego niesmacznego papierosa w toalecie, modlę się, żeby on wreszcie sobie to coś pomyślał. Żeby wreszcie na to wpadł. Żeby dodał do siebie cyfry i podzielił je przez nas dwoje, tak, żeby dla każdego wystarczyło.

Jest grudzień i jest mi zimno. Dzisiaj nie wychodzę z mieszkania. Jutro wyjdę, ale jutro to co innego. Jutro jest niedziela, a w niedzielę żyje się łatwiej. Nigdy nie rozumiałam tych wszystkich żartów i narzekań na temat poniedziałków. Moim zdaniem prawdziwą zmorą tygodnia, prawdziwym survivalem i obozem skautów pod chmurką jest sobota. Sobota to są oczekiwania, sobota to jest odpowiedzialność, sobota to jest krzyk z między żeber: no, teraz wreszcie możesz zrobić wszystko. No zrób wreszcie to całe wszystko, na co czekasz? Sobota to najlepszy dzień na zrobienie wszystkiego. Tylko że w sobotę to mnie się akurat nie chce robić nic.

No dobra, żartowałam z tym nie wychodzeniem z domu. Z ulgą witam zmierzch a potem wieczór. Jest okazja, żeby umyć i wysuszyć włosy. Bardzo lubię suszyć włosy przed wieczornym wyjściem. Pachnąca i wykonturowana wychodzę z domu i Bóg jeden raczy wiedzieć, co się dzieje potem. Wracam do domu tuż przed pierwszą, złapałam ostatnie metro. Lekko kręci mi się w głowie, tak przyjemnie. Jeszcze w metrze włączyłam muzykę w słuchawkach. Coś o miłości, o tęsknocie – to są tematy, którymi karmi się pijana głowa. Wysiadam, schodki, klucz w zamku. Wchodząc na piętro, namierzam w głowie wspomnienie pierwszej miłości. To wszystko jest takie znajome. Szczęknięcie zamka (trzeba wreszcie zadzwonić do właściciela w sprawie wymiany), światło w przedpokoju, buty na wycieraczce. Piję gotowaną wodę, do której wciskam cytrynę. Łapczywie, dwie szklanki jedna po drugiej, duszkiem. Dobrze. Prysznic, podczas którego świadomość gibie się na boki. Demakijaż (wodoodporny tusz do rzęs nie chce zejść nawet pocierany oliwką), dużo kremu na twarz, serum pod oczy.

Kładąc się spać, układam listę spraw do załatwienia następnego dnia. Śniadanie, zakupy spożywcze, referat o teorii baśni. Ostatni rzut oka na telefon. Odczytanonieodpisano. Jasne. Instagram: kim do cholery jest christheenglishteacher i dlaczego zaczął mnie obserwować? Z głową pełną kretyńskich pytań – zasypiam.

~ K.

Proponowane teksty