Szwendałam się ostatnio po mieszkaniu i czegoś mi się chciało. Ani piciu, ani siku, czegoś bardziej. A że z rzeczy mi znanych najbardziej bardziej jest poezja – poszłam w to na pełnej.
Wyróżniając się na tle pozostałych rezydentów mojej biblioteczki jaskrawą okładką, przypomniał mi o sobie tomik Ewy Lipskiej. Kucnęłam pod ścianą i romantycznie wertowałam sobie Miłość, droga pani Schubert. Ta lektura z doskoku przyniosła mi na początku dwie myśli. Po pierwsze, krótko mówiąc i brzydko: Ewa Lipska jest zajebista. Po drugie: zaczęłam się zastanawiać, czy gdybym te same teksty przeczytała po raz pierwszy na Instagramie lub poetyckim fanpage’u, spodobałyby mi się tak samo.
Melodie tekstów
Najpierw pomyślałam, że raczej nie, bo przecież mam tę swoją teorię o melodiach książek. W skrócie: wykombinowałam to sobie tak, że każda lektura wprowadza cię w właściwy sobie klimat. Ten klimat, ten stan ducha, który wywołuje dana książka, nazywam jej melodią.
Wzięło się to u mnie z obserwacji, że o ile ulubionej muzyki, nawet tych samych utworów, słuchamy często i w sposób powtarzalny, to do ulubionych filmów, spektakli czy książek wracamy zdecydowanie rzadziej, jeśli w ogóle po pierwszym spotkaniu nie uznamy, że raz wystarczy. Tymczasem, jeśli coś jest ulubione, ukochane, bliskie, jeśli coś ma na nas dobry wpływ – powinniśmy się tym regularnie karmić. Spędzać z tym dziełem czas, tęsknić i wracać do niego. Gdy po głowie chodzi mi melodia piosenki, gdy mam ochotę jej posłuchać i poczuć się tak, jak ona sprawia, że się czuję, nie szukam jej brzmienia w pamięci, ale włączam w głośnikach. Tak samo staram się wracać do spektakli, filmów i książek, gdy tylko mam ochotę znowu zatańczyć do ich melodii.
I chociaż wśród ukochanych spektakli mam takie, których nie miałam szansy zobaczyć na żywo i znam je jedynie z nagrania, nie mówiąc już o tym, że oczywiście znakomitą większość filmów w swoim życiu widziałam na ekranie komputera, nie w kinie, to nie pamiętam, aby zdarzyło mi się poczuć prawdziwą melodię tekstu, nie trzymając go w dłoniach. Nie mówię, że to nie jest możliwe. Mówię tylko, że mi się nie zdarzyło.
Medium is the message
Jestem tym człowiekiem, który kupuje wydawnictwa książkowe z tekstami, które w internecie można przeczytać za darmo. W tej głupocie jest jednak metoda: ja po prostu wiem, że lektura felietonów Doroty Masłowskiej czy błyskotliwych zwierzeń Adelki Truścińskiej sprawi mi nieopisanie więcej przyjemności zamknięta w ładnej okładce, którą mogę wziąć do ręki, niż na portalu internetowym lub, co gorsza, facebookowym wallu.
Tytuł dzisiejszego wpisu to hasło zaczerpnięte od kanadyjskiego badacza kultury Marshalla McLuhana. Według jego koncepcji forma, w jakiej wiadomość (w szerokim znaczeniu tego słowa, odnoszącym się również do wszelkich wypowiedzi artystycznych) zostanie przekazana światu, znacząco wpływa na jej odbiór.
Myśl McLohana można rozumieć rozmaicie i na różne sposoby zestawiać ją z współczesną kulturą, ale mnie przyszła ona do głowy właśnie, gdy pod wpływem liścików do ukochanej pani Schubert, zamyśliłam się nad różnicą między kartką a ekranem. Jak to jest, że dobry tekst czytany na komputerze, straci trochę ze swojego uroku, a zła poezja nawet czytana na papierze jest tak samo zła? Co więcej, zła książka ładnie wydana boli jakby bardziej.
Hipokryzja blogerki?
Trudno uciec od zarzutu, że to, co piszę o drukowanej literaturze, częściowo kłóci się z moją działalnością w sieci. Częściowo jest to nawet zarzut, jaki sama sobie stawiam od początku prowadzenia bloga. Szczerze mówiąc pisanie w internecie to coś, czego się cały czas uczę i mój stosunek do tego tematu wciąż dojrzewa i mocno ewoluuje.
Póki co, jako autorka literatury cyfrowej, cały czas czuję, że są takie myśli, które chodzą mi po głowie i czuję opór przez pisaniem o nich na blogu. Nie przez wzgląd na ich intymny charakter czy troskę o czyjąś anonimowość. Obawiam się raczej o subtelną naturę tych opowieści. Ciągle jeszcze uważam, że są takie myśli, które potraktowane internetem, rozpłynęłyby się.
I co z tego?
Czytać poezję w internecie wciąż oznacza dla mnie coś podobnego jak zobaczyć zdjęcie, zamiast gdzieś pojechać. Piszę: wciąż, bo przecież nie jestem całkiem obojętna na głosy kolejnych znajomych, którzy nie mogą sobie darować, że tak długo zwlekali z przerzuceniem się na książki elektroniczne. Pewnie mnie też w końcu przekonają racjonalne argumenty i genialna prostota czytników i tabletów. Może i cyfrowa poezja poniesie mnie w piękne miejsca.
Na razie jednak w chwilach takich, jak czytanie w kuckach Miłość, droga pani Schubert z tęczowego tomiku, wciąż eksploruję swoje przywiązanie do papieru.
Zaczarowanych melodii!
~K.
Tekst powstał dzięki stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego “Kultura w sieci 2020” w kategorii: literatura.