Z tytułami, zgrabnymi, nazywającymi rzeczy i ludzi po imionach hasłami, mam relację trudną i niewdzięczną. Czułam to już w szkole, zazdroszcząc Jędrzejowi, gdy na pierwszej lekcji zapoznawczej w liceum, podczas rundy wstydu znanej powszechnie jako niesprawiedliwa gra pt. „przedstaw się i powiedz coś o sobie”, on bez cienia skrępowania wstał, odgarnął z czoła nieprzyzwoicie zadbaną grzywę i zamruczał: „mam na imię Jędrzej i trenuję taniec towarzyski od dziewięciu lat”.
W ramach reakcji na geniusz prostoty tych słów, wydałam z siebie niemy kwik. Kwik rozpaczy, że za jedendwatrzyczterypięć, za pięć osób, będzie moja kolej. Moja kolej powiedzieć, jak się nazywam i cośosobie. I że nie ma na świecie takiej rzeczy, którą robiłabym od dziewięciu lat. Damn you, mamo i tato, czy naprawdę tak trudno było posłać mnie wbrew mojej woli na balet? Przecież nigdy nie byłam dla Was trudnym przeciwnikiem.
Czułam to później i na studiach. Na studiach, które, o zgrozo, nie mieściły się w jednosłownej nazwie, co gorsza – ich nazwa nie dawawa się nijak przekształcić słowotwórczo w żaden wyuczony fach. Tak zostałam międzywydziałową, indywidualną studentką humanistyki, która wstydziła się tego, kim jest, bo to kim jest, nie jest konkretne i jasne.
Czułam to w zeszłym roku, robiąc stand up na temat haseł, jakimi określamy się, szukając rozpaczliwie tożsamości i wyrazistości. Czuję to teraz, gdy zdarza mi się, cringe alert, zrezygnować z udziału w spotkaniu towarzyskim, jeżeli mam uzasadnione podejrzenie, że ktoś może mi na nim zadać pytanie: a ty, Kasia, czym się zajmujesz?
Bo bywa, że nie zajmuję się niczym. Bo w porównaniu do Ciebie i Ciebie i Ciebie też, wychodzi mi, że zajmuję się niczym. Bo jest wiele rzeczy, którymi chciałabym się zajmować, a nie mam odwagi. Bo to, czym się zajmuję, nigdy nie było moim marzeniem. Bo wydaje mi się, że cokolwiek nie powiem, rozczaruję Was.
Czuję to teraz, gdy myślę codziennie, że kimkolwiek jestem, jestem za mało. Że jeśli Bob Dylan powiedział, że „wszystko, co potrafię, to być mną, cokolwiek to jest”, to mógł sobie tak nonszalancko powiedzieć, bo był już wtedy Bobem Dylanem. Jak jesteś Bobem Dylanem, to rzeczywiście, możesz już być tylko sobą.
Ja nie jestem Bobem Dylanem, ale codziennie staram się mimo wszystko powtarzać przy wieczornym paciorku, że tytuł tekstu nadaje się na samym końcu.
Meanwhile, I’ll try to take care of my treść.
~K.